W kaszmirze pochowany leżę zapomniany. Ciemność jak bladolica zmora wypełnia mą pustkę. Stare, spróchniałe deski trumny szeleszczą od starości. Dźwigają na swych barkach popękanych niezliczone w swej okrutności ziarenek piasku czarnego jak smoła, które w swej podłości dosięgają gwiazd. Mięśnie leżą odłogiem, a serce zdechło wśród burzliwej amputacji ironii, wyobraźni i triumfu codzienności. Kości zgrzytają jak echo dawnych, trudnych dni. Stawy wysychają jak połacie ciemnistokrwistego Marsa, a ścięgna pękają jak me lustrzane odbicie.
Marząc o wspaniałych królestwach, o wysokich posągach, o wiekuistej chwale i drogocennych fanfarach dostałem trwogę, marazm i zapomnienie. Nie od wrogów, nie od przyjaciół, nie od życia, śmierci, niedoli, krzyw, fałszu i zamętu, lecz od… siebie. Zapomniałem kim byłem, kim miałem się stać i przeobraziłem się, nie z własnej woli, w upiora nędzy, za którego świat mnie przebrał.
Uwierzyłem w twe czerstwe, pogańskie i prorocze słowa u podnóża Absolutu. Zniechęcony, porzucony, odziany jedynie w stare, zniszczone łachmany doznałem fałszywego odkrycia. Odkrycie to było moją udręką, drogą do cudzego wyzwolenia, które zaprowadziło zmęczony umysł do tego bezimiennego grobu. Obumarło natchnienie wraz z nadejściem ckliwej dorosłości kłamliwe jak starcze proroctwa z lat dziecinnych. Studnia metafor zapadła się w kalejdoskopie wijących się żmij okrutnie syczących słowa jadu. Niezrozumienie niczym brzmienie bękarta odurzyło me liche jestestwo i jak grom z jasnego nieba uderzyło celnym ciosem rzeczywistości.
Nagle cała magia, całe to cierpienie przed lat stało się nieistotnym punktem na nieboskłonie fałszu. Przez jedną, małą, niby nic nieznaczącą chwilę, nie podniosłem gardy, a gdy ujrzałem efekt zamarłem w bezruchu. Błysk roztrwonił słowa, wymordował epopeje, a mnie zostawił samotnego wśród tej nędznej egzystencji.
Przybrałem barwy balu maskowego wtapiają się w bezmyślny nurt symfonii grającej w tle naszej dorosłości. Wraz z nadejściem przeklętych dni porządku, hierarchii i prawa nastała era mej śmierci. Przestałem widzieć kształty, słyszeć głosy, odczuwać scenki. Przestałem marzyć i popełniłem największą zbrodnią znaną poezji i prozie – przestałem być sobą.
Więc leżę tutaj niegodzien własnego imienia w ciemnej, kruchej, zimnej trumnie dorosłości i serce mi pęka, że tak łatwo oddałem swój głos, swoje serce i swoją duszę, aby chociaż na trochę poczuć się lepiej w tej agonii i w szaleństwie rzeczy ustalonych. Zamiast bólu twórczości, zamiast depresji zmysłów przeniknęła mnie pustka i nie zostało nic. Ani legenda spisywana przez bardów. Ani satyra śpiewana przez szkarłatnych moczymordów. Ani historyja upieczona nad gorejącym ogniem. Ani nawet słowo o mym byciu. Tylko pustka. Tylko nic. Nic.
To nie wołanie o pomoc. To nie zmartwychwstanie. To… przestroga.