Witaj świecie. Jak widzisz wciąż żyję pomimo twoich licznych starań. I wiesz co? Nic się nie zmieniło. Nadal cię nienawidzę całym swym sercem. Całym swym umysłem i ciałem. Jednak błądząc po zakamarkach swych wątpliwości zrozumiałem, że taki już jesteś. Bezwzględny, zły, podły. Taka twoja natura i tak jak ja tak i ty nie możesz się zmienić. Więc… wybaczam tobie.
Wybaczam, że wiodłeś mnie na pokuszenie mamiąc mnie o wielkich czynach. Wybaczam, że łgałeś o marzeniach uchwytnych jak bańka mydlana. Wybaczam, że zrzucałeś mi kłody pod nogi lepiąc mnie z gliny, która nie ma najmniejszego sensu bycia. Wybaczam, że utworzyłeś mnie z błędów i przeciwności. Wybaczam, że odebrałeś wolę zwycięstwa, natchnienie i moje jestestwo. Wybaczam, że zostawiłeś mnie w ciemnym kącie moich własnych grzechów. Wybaczam ci plugawe, zakłamane byty, którymi mnie otoczyłeś. Wybaczam ci, bo taki już jesteś.
I ty musisz mi wybaczyć, bo zwątpiłem w siebie. Ta wiara przepadła na wieki tak samo jak moja samotność wdarła się do mego serca i już nigdy go nie opuści. I ty musisz mi wybaczyć, bo przestałem nareszcie bać się śmierci, gdy zrozumiałem, że od lat nie żyłem pełnią życia. Jestem jak ten sztuczny kwiat imitujący piękno wśród niebezpiecznej natury, którą reprezentujesz.
I jak widzisz okrutny świecie jesteśmy jak wiekowa góra, która się nie zmienia pomimo porywistych wichrów zmian. Jesteśmy uparci, podli, nikczemni. Jesteśmy burzą w szklance wody, porywistym ogniem na czubku zapałki, ulewą pod zepsutym prysznicem. Jesteśmy karykaturą tym czym powinniśmy być. Mieliśmy być zwycięzcami, a upadliśmy tuż na początku drogi mydląc swe zmysły czarnymi jak smoła myślami, które koniec końców nie były do zrealizowania.
Witaj świecie, ponura persono. Witaj zbawco okrutników, wyzwolicielu tyranów, królu szubienic, na których wiszą niespełnione marzenia. To znowu ja, twój syn marnotrawny. Wróciłem, aby choć na krótką chwilę odzyskać to co utraciłem – swój zakłamany błysk, brudny atrament i złamane pióro. Chcę być znów sobą – nędzną kreaturą okłamującą samego siebie, aby nabrać stęchłego powietrza weny, by przeżyć kolejne minuty katorgi.
Istoto odrętwiała, rycerzu pożogi, panie sczerstwiały wybacz mi, że znów unoszę do góry swój parszywy łeb i chwytam się złudnej, marnej brzytwy pokrytej rdzawą pieśnią tragedii, by znów zmarnować… zamordować czas.
Tak świecie, znów tu jestem cały na czarno. Wróciłem gdzie moje miejsce po licznych tułaczkach pełnych pustych frazesów i obietnic. Wśród tej zgnilizny, samotności i nienawiści jest moje miejsce i chociaż nie wiem jak długo dane mi będzie spijać nektar plugawy to zamierzam wykorzystać to przekleństwo, aby zwyzywać cię i żądać najmroczniejszych kar, które nigdy się nie spełnią. Będę jak kowal co zaklina kowadło póki gorące.
Niech ta trwoga trwa niczym dzień o poranku i niczym noc o zmierzchu. I niech te wszystkie twoje czorty wijące się pod moją skórą zjedzą me marne ciało i nałożą całun uśmiechu i parady, która mnie czeka w czasie nowej starej podróży. Niech witają mnie zmory, niech oklaskują mnie twoi słudzy w pasiastych, nadętych spodniach. Niech wiedzą, że nadchodzę pełen furii, żalu i gniewu. Niech tworzą modlitwy, spisują symfonie i słowa goryczy, ponieważ wróciłem do starych, zgubnych nawyków.
Wróciłem jak cwel pragnący kolejnej dawki arszeniku. Jestem jak narkoman słów, diler nieszczęścia, policjant zarazy i Piłat zniewagi, cierpienia oraz bólu, ponieważ w mych opowieściach, historyjkach szczerych aż do porzygania widnieje jedynie mgła szaleństwa, obłędu i podróży.
Witaj świecie. Wróciłem i mam ci jedno do przekazania. Nienawidzę cię.
Comments are closed.