1 listopada 2022 - Inne Opowiadania Własne przemyślenia

Stoję na cmentarnym skraju świata porannej gwiazdy. Widzę wyraźnie swoje czarne serce jakby było mrocznym grimuarem opisującym tajniki życia i śmierci. Przez tajemne inskrypcje tam zawarte odnajduję zapleśniałą prawdę, która beznamiętnie chwyta mnie za gardło i przydusza swoją awangardą. Czuję przenikliwy ból płynący w moich nabrzmiałych żyłach. Słyszę jazgoczący krzyk w starych, otępiałych kościach i gniewne ujadanie w wątłych mięśniach, które pamiętają urokliwe, zamierzchłe czasy na burzliwych włościach tępego losu. Na domiar złego jestem jedynie ślepcem pośród literackich pól zakłamania, gdzie niegdyś przyjazne cienie przybierają kształty znanych bohaterów z ckliwych opowiadań maniąc ułudą i trywialnością.

Martwe koryta niezliczonych rzek przecinające utrudzoną ziemię wyglądają z odpowiedniej perspektywy jak szkarłatne blizny przypominające mojemu sumieniu o inercyjnych triumfach niegramotnych porażek. Wysokie skały układające się niczym śpiący gigant na horyzoncie pod kołdrą z szaroburych, ciężkich, wilgotnych chmur tworzą naturalną barierę dla dobrego słowa, dla estetycznego natchnienia oraz dla tych wszystkich nieśmiałych myśli o wyrwaniu się z tego przepastnego więzienia o marmurowych zdobieniach.

Będąc na pograniczu szaleństwa wśród bezdusznych nagrobków wiary zwijam swe mądrości w niezgrabny kłębek obłędu. Wiję się jak schwytana na tani dowcip śnięta ryba co sądziła, że złapała bóstwa za kostki uzmysławiając w międzyczasie swój przewidywalny błąd. W tej szarpaninie mizernych talentów, biednych szat królewskich i złamanych obietnic wyskakuje niczym bezmyślny znicz nagrobny myśl przewodnia całego tego krępującego wydarzenia – niczym stadium pseudonaukowe tkwię w wiecznej akceptacji swego niezrozumienia i zapomnienia.

Bełkot wylewa się z paszczy obrzydłej niczym rwąca woda grzmiąca w rynnach. Dudni i pohukuje w nocnych alejach starego, niedołężnego umysłu i hartuje zniewagę jak zimowy poranek witający kolejnego wędrowca, który zabłądził w labiryncie ludzkich problemów. I ostatecznie obraz wizjonera spod monopolowego kształtuje się w postać niezłomnego miecza Damoklesa zwiastującego nie tak epicki epilog, jak na to wszystko człowiek zasłużył.

W skowycie niezadowolenia przyciągam mary, demony i inne dziwne osobliwości, aby ukoić swój instynkt samotności przy grobowych świecach, zimnych posągów i wiecznych sarkofagów, gdzie pod ziemią proch, muł oraz robactwo moralnego kręgosłupa utworzyło kolejny sabat czarownic, aby wyrokować nad losem nieszczęśników. A w tym wszystkim moja głowa puchnie próbując odnaleźć sens w tym pejzażu niekończącej się udręki wiwatującej na moją cześć i chwałę martwymi kotami.