24 czerwca 2018 - Inne Opowiadania

Smagany okrutnym wietrzyskiem wspinam się po ostrym, pionowym urwisku. Zimne krople niczym uderzenia nieczułych pięści obijają napuchnięte ciało. Krew sączy się z głębokich ran tworząc przez moment tuż przed swą śmiercią magiczne runy opowiadające moje życie. Zakuty w kajdany cierpienia zmuszam mięśnie do nieludzkiego wysiłku. Chwytam się wystających skał. Kamienne okruszyny jak okrutna sól wchłaniają się w przeżarte ranami dłonie.

Nocne niebo przeszywane jest złotymi łańcuchami. Grzmoty uderzają tuż nade mną próbując zepchnąć mnie z obranej przeze mnie drogi. Co kilkanaście pokonanych metrów góra piętrzy się, drży w posagach jakby chciała zrzucić mnie ze swego cielska.

Złowrogi chłód kaleczy odkrytą skórę, wnika do mięśni, wygina stawy. Pcham umęczony organizm zaciągając dług u śmierci, którego nigdy nie zdołał spłacić. W katorżniczej wspinaczce matowe źrenice wyschnięte przez pożogę mojego życia jak oczy ślepego mędrca nie potrafią ujrzeć szczytu.

Zawisam w bezruchu onieśmielony brunatnym zboczem. Wijąca się w dole otchłań wyglądająca jak wąż świata spogląda lubieżnie w moją stronę. Czuję ten nienaganny wzrok świdrujący moje jestestwo. Wnika przez kolejne warstwy mięsnej zbroi, by oblizać się z groteską w obliczu mej roztrzaskanej duszy. Przygryzam wargi z trwogą nadchodzącej chwili. Następuje cisza dudniąca w głowie jak nieznośne dziecko tuż przed ołtarzem życia. W obliczu nieuniknionego zmuszam raz jeszcze w katatonicznym okrzyku mięśnie do wytężonej pracy.

Chwytam brzytwę skalną drugą ręką. Podciągam się do góry, a krew tryska z nowo otwartej rany na moją wklęsłą, zmęczoną twarz. Wzdycham z cierpienia. Klnę, wzbraniam się, a pomimo nieprzyjaznej aury wokół mnie włóczę się ku górze. Wyschnięte oczy jedynie odbijają tragikomicznie łzy niebios wzburzone stu wiekowym gniewem.

Z gracją umierającego aktora odchylam drżący korpus z każdym kolejnym krokiem, gdy smętna góra głębiej wbija swe oblicze w moje poranione, gołe stopy. Gehenna zdaje się nie mieć końca. Błyskawice ciskane z nieboskłonu odrywają głazy, które lecąc w dół próbując mnie zabrać ze sobą. Chór pradawnych śpiewa symfonię o głupcu wspinającego się po gniewnym zboczu.

Wędrówka wśród mrocznych myśli przecinana patologiczną melancholią zbiera tragiczne żniwo. Gdy zamierzam się już poddać poplamiona czerwonym wstydem dłoń sięga celu. Płomienny szczyt czarnej jak smoła góry pokryty jest rześką trawą o ostrych jak igły źdźbłach. Z ostatnim namaszczeniem wdrapuje się na dziką ziemię zapomnienia. Burza ze wściekłości podpala gęstwinę wyblakłej zieleni tworząc majestatyczny szpaler. Wodząc wzrokiem wzdłuż ścieżki dochodzę do swojego celu. Posępne, szarosrebrzyste drzewo z rozłożystymi gałęziami pozbawione życia wita mnie przerażającym widokiem.

Jak męczennik z dyndającymi bezwładnie rękoma snuję się po koszmarze. Ogniste języki liżą wilgotne ciało umęczone zdychającą duszą. Na końcu upadam dnia trzeciego przed powieszonym Wszechojcem zwisającym z najgrubszej gałęzi. Król wisielców, bóg szubienic przebity pozłacaną włócznią otwiera oko wciąż pełne boskiej władzy, by z blaskiem świtu dnia następnego ukoić moje zmartwienia. Odchodzi dnia dziewiątego w zadumie, smutku, pogrążony w żałobie.

Drzewo przemówiło do niego w jego snach, gdy umierał przez dziesięć dni i nocy. Pokazało niestrudzonemu Wędrowcy, synowi Wojownika jego marny los, którego nie będzie mógł wstanie zmienić. Odwrócił się do mnie ostatni raz zanim przeobraził się w wielkiego orła. Jedna boska łza spłynęła po policzku i ukryła się w gęstej, długiej brodzie. Teraz była moja kolej, by stać się królem wisielców, by uzyskać odpowiedź na swoje okrutne pytanie. Czy można zbawić jeszcze moją duszę?