Barwy dnia codziennego szponami ułudy nieustannie wyrywają kartki z encyklopedii mojego umysłu. Zmęczony setkami tysięcy wyrzeczeń nie mam już sił walczyć z nieubłaganym kresem tworzenia. Tkwię w przedziwnym rozdrożu marnych wyborów bijąc się z własnym pustostanem myśli. W mojej jaskrawej duszy bez dna panuje chaos trwogi co nie pozwala mi wyłowić odpowiednich słów, aby opisać ten kakofoniczny stan udręki.
Raz po raz próbuję złożyć na nowo ociężałe sylaby w monochromatyczny wydźwięk ponownych narodzin. Dziergam cienkimi nićmi losu zdania tak liche, tak proste, tak przewidywalne, że są jak posępne łzy ukryte pośród nikczemnego deszczu. W tej mżawce okrucieństwa powstają krzywe posągi zupełnie nietrwałe na upływający czas, aby reprezentować archipelag zdołowanych akapitów, które koniec końców układają się w niezdarne strofy, bezpłciowe wersy, nieinteresujące strony i spocone rozdziały.
Zlękniony odkrywam, że moja fanaberia dogorywa wśród słodkich kłamstw samounicestwienia. Ciężar niespełnionego przybytku przybija mnie do krzyża. Przypominam białą flagę trzepoczącą na wichrze jałowości, a litery, niegdyś moi druhowie, dziś są jak ostatnie lubieżne archanioły Marsa tańczące w krwawym spektaklu przecinając mroczne niebo pustki i spadając w bezkreśnie wyschnięty ocean olśnienia.
I w tym wszystkim, pomimo towarzyszącego nieznośnego jazgotu, wirującego niedbale bałaganu oraz piszczącego lamentu, pozostaję sam z nacierającą ze wszystkich stron ciszą. Ta pustka, ta pradawna śmierć natchnienia jest jak nieśmiertelny wąż świata, który wiecznie zjadając samego siebie w końcu dokonał niemożliwego – ukończył swą ucztę. Uroboros zdechł, a tym samym symbol pióra wyblakł i pozostawił dziurę na białej, porzuconej kartce papieru oraz jedno proste, lecz przerażające pytanie: czy na sterylnym od myśli pustkowiu kiedyś ponownie zagości historia?