Któregoś ranka kilka sekund przed tym jak zdołałem się przebudzić miałem sen. Widziałem w nim mężczyznę, a raczej starca z siwą, poskręcaną brodą oraz z brudnopopielatą chustą na głowie. Skrawek materiału trzepotał na wietrze, a gdy zbliżył się do mnie na wyciągnięcie ręki owa apaszka przeobraziła się w pęk tłustych, niezadbanych włosów.
Uśmiechnął się szczerząc pożółkłe zębiska. Miał płaski, bokserski nos, wypłowiałą, kilkudniową brodę, popękane usta oraz mgliste spojrzenie. Przygarbiony szedł powoli. Mijając mnie skinął głową, a będąc już kilka kroków ode mnie uniósł wyżej świecznik, którzy trzymał przez całą swą drogą w lewej ręce. Chwyt wyglądał na pewny, silny, wręcz spoglądając na jego dłoń naprężoną wokół posrebrzanego trzonu miałem wrażenie, że jego ręka należy do dwudziestoletniego młodzieńca. Zdmuchnął następnie jedną z sześciu palących się świec.
Pozostałe płomienie rozciągnięte do góry zatańczyły w powietrzu trzymając się kurczowo knotów wystających z mlecznych szczytów. Z czarnego lontu uniósł się gęsty, smolisty dym o grafitowym odcieniu układając się kilkanaście centymetrów wyżej w małe skupisko. Masa zaczęła się formować, zniekształcać, a z foremnej figury wyskoczyły pięć strzał ułożonych na wzór pentagramu. Po chwili z tych podłużnych form wykształciła się para nóg, para rąk oraz samotna na szczycie głowa. Całość przypominała dziecko tuż po urodzeniu, a gdy zerwał się wiatr zimny niczym oddech diabelski dymna wizja odeszła w zapomnienie.
Znów spojrzałem na mężczyznę idącego po wydeptanej ścieżce, która z perspektywy wyglądała jak wijący się wąż przecinający czarną, bezdenną przestrzeń i pomimo tej smolistej, gęstej czerni widziałem wyraźnie postać sunąca przed siebie. Brzęczał łańcuchem przywieszonym do spodni, gdy żelazna ozdoba dyndając na boki obijała koślawą nogę. Odwróciwszy się do mnie, starzec zdmuchnął drugą świecę. Pozostałe płomienie do tej pory jasnopomarańczowe nabrały granatowego odcienia.
Z kłębów dumy tym razem uformowało się dziecko co mogło mieć najwyżej sześć lat. Zapamiętałem jego bystre, przenikliwe, ciekawskie spojrzenie. Miałem wrażenie, że spogląda na mnie tracąc radość. Zanim krnąbrne wietrzysko zmazało niestabilne malowidło dostrzegłem posmutniałą, kamienną twarz chłopca jakby z rozczarowaniem oceniał moje dokonania, których dla niego brakowało.
Starzec w hebanowej marynarce w tym czasie stał się niewyraźnym punktem na horyzoncie, którego z trudem potrafiłem zaobserwować. Jednak odkryłem z fascynacją, że mrużąc oczy obraz przybliżał się jakbym używał lornetki. Przez chwilę zabawiałem się tym fenomenem niczym to dziecko co odeszło z grymasem na buzi. Łzy zebrały się w kącikach, zatańczyły pieśń żałobną na krańcach rzęs i uderzyły o twardą ziemię. Przy kontakcie z gruntem wydały dźwięk charakterystyczny do pluśnięcia.
Zaintrygowany spojrzałem w dół, potem zszokowany w górę, a następnie na boki. Znalazłem się pośrodku otchłani. Miała konsystencję wody, a owa spokojna ciecz wypełniała całą przestrzeń niczym ocean. Nie czułem strachu. Moje jestestwo przeszyło zachwyt. Wyobrażałem sobie jak stado dzikich koni symbolizujących me podniosłe emocje galopuje przez zalesione stepy moich uczuć. Niemalże słyszałem dudniący odgłos kopyt uderzających o podłoże.
Z tej fascynacji wybiło mnie kolejne brzydnięcie łańcucha uderzającego o tylną część uda. Posmutniały odkryłem, że tajemniczy starzec co ani przez moment, jak zakładałem, nie zatrzymał się trzyma w lewej dłoni świecznik z tylko dwiema palącymi się świecami. Pozostałe wyglądały jakby były martwe. Widziałem jak mikroskopijne demony czasu zjadają woskowe dusze.
Wtedy poczułem się nieswojo. Usłyszałem zza swoimi plecami szum zbliżający się w moją stronę. Nie odważyłem się zerknąć na potęgę, która sunęła jak tsunami. Otchłań zadrżała, a coś gwałtownie pchnęło mnie do przodu. Nagle to ja pędziłem jak oszalały, a starzec w bezruchu czekał na mnie. Widziałem na czarnym płótnie obrazy ze swego życia. Ponownie je doświadczałem w ekspresowym tempie.
Płakałem przy narodzinach, stękałem z bólu przy ząbkowaniu, spałem w łóżeczku, ogrzewałem się w matczynych ramionach, by przeskoczyć do lat szkolnych gdzie jako młodzieniec po raz pierwszy pocałowałem dziewczynę, zostałem pobity, upiłem się na imprezie czy skosztowałem magii książek. Byłem jak niespokojna żaba skacząca od historii do historii. Czas pędził niczym wicher ukazując mi licealne lata, pierwszy seks, pierwsze rozczarowania, pierwsze chwile grozy. Poznawałem na nowo twarze ludzi, których spotkałem na swej drodze. Przypomniałem sobie o stresie przy pierwszej pracy. Serce zabiło mocniej, gdy dowiedziałem się co to zdrada. Opływałem w szaleńczej samotności przez dłuższy czas.
Po chwili tej kakofonii pamięci znalazłem się na wysokości starca, który czekał jak koślawa rzeźba wyryta w drzewostanie. Spojrzał na mnie, a ja na niego. Dmuchnął ponownie w świecę najdalej ustawioną na prawo. Doświadczyłem całym ciałem jak jakaś drobna, ale istotna część mnie umiera wraz z gasnącym płomieniem. Wraz z psychicznym bólem przyszła prawda – jałowa, martwa niczym pięć zwęglonych knotów – poznałem w końcu siwego starca. Spuścił nos na kwintę, upadł na kolana i patrzył jak oddalam się od niego, jak oddalam się od własnego ja, które pragnęło uświadomić mnie o zbliżającym się końcu.
Zanim się przebudziłem oblany zimnym potem dostrzegłem na sam koniec wyginając się do tyłu tańczący na wietrze ostatni płomień lśniący niczym blask nadziei. Była to płocha, niewinna myśl, ale tylko dzięki tej szkarłatnej idei potrafiłem odetchnąć z ulgą. To był tylko zły sen, dopowiedziałem w duchu, ale gdzieś ukryła się w ciemnych, zapomnianych zakamarkach deklaracja, że życia właśnie umyka mi przez palce, a nieznośny czas dmucha w me zapalone świece.
Roztrzęsiony wytarłem pot z czoła, ubrałem się, zjadłem śniadanie i zacząłem nowy dzień. O śnie zapomniałem przed południem wracając do nieświadomej prozy codzienności.